Katarzyna LadyFree A - „Zagubieni”
„Rok 2010
Był trzydziesty pierwszy października. Halloween. Kilkoro nastolatków - Kuba, Bartek, Mateusz, Sonia, Adrianna i Agnieszka. Postanowiło obchodzić to święto po swojemu. Umówili się, że nocują w lesie. Który ponoć był nawiedzony.
Dzieciaki nie wierzyły w te gusła, o których mówiło całe miasto. Uważali że spędzenie Halloween w ten sposób to rewelacyjny pomysł. Stara legenda miała dodawać klimatu imprezie. Chłopcy chcieli zaszpanować przed dziewczynami odwagą. A dziewczyny zamierzały zagrać "niewiasty w opałach". Żeby koledzy mogli je niby ratować.
Impreza zapowiadała się świetnie. Wszyscy nie mogli się doczekać aż skończą się zajęcia. Zapadnie zmrok. I spotkają się w umówionym miejscu. Niedaleko lasu.
***
Dzień w szkole strasznie się wszystkim dłużył.
Dziewczęta przed spotkaniem z chłopakami umówiły się u Soni. Miały tam swój ekwipunek.
Jej rodzice byli najbardziej wyluzowani. Pozatym Adrianna i Agnieszka i tak skłamały swoim rodzicom, że właśnie u Soni będą nocować. Dorośli nigdy by się nie zgodzili na tą imprezę. Zwłaszcza z chłopakami!
***
Wybiła dwudziesta. Cała szóstka stawiła się w umówionym miejscu.
Jak na październikową jesień, noc była ciepła.
Grupa postanowiła spać pod "gołym niebem".
Gwiazdy świeciły pełnym blaskiem. Sowy pohukiwały. Nastolatki rozpaliły ognisko, i w śpiworach przy nim zasiadły. Chłopaki po jednej stronie. Dziewczyny po drugiej.
- Kto ma kiełbaski? - Zapytała w pewnym momencie Agnieszka.
- Ja. - Odpowiedział Jakub.
- Ja też wzięłam - dodała Adrianna.
- A ja mam ciastka i napoje. - Odezwał się Bartek.
Impreza zaczęła się na całego.
***
Jedli ciepłe kiełbaski, rozmawiali. Cieszyli się swoim towarzystwem.
- Chyba coś tu miało straszyć. - Powiedziała Sonia z uśmiechem.
- Daj spokój! To bujdy, by ludzie trzymali się z daleka! Przynajmniej nie wyrzucają tu śmieci, i jest czysto! - Powiedział Mateusz.
-A skąd w ogóle ta legenda? - Zapytała Adrianna.
- Ja tam nawet nie znam żadnej legendy - dodała Agnieszka.
- Moja babcia mi ją opowiadała. - Wtrącił się Bartek. Ta dziewczyna była jej przyjaciółką...
***
Październik 1990 rok
Halloween. Zimno, śnieg, zamieć.
Marta żałowała że zgłosiła się na ochotniczkę. Miała chodzić z dzieciakami po domach, za cukierkami. To było ich pierwsze Halloween.
Małe, zacofane miasteczko pod Kielcami, uważało to święto za zabobon. Jednak dzieci uprosiły. Nie mieli robić nic złego. Tylko chodzić poprzebierani po słodycze. A że dzieci było dużo, a rodzice na pewno chcieliby od nich na chwilę odpocząć...
Dorośli na początku uważali że to "wpływ zachodu i głupota". Znalazła się jednak "nowoczesna matka" która przekonała pozostałych rodziców. I tak dorośli mieli zrobić sobie przerwę od potomstwa. A nastolatki z nimi chodzić po domach. Dla bezpieczeństwa.
Przynajmniej opiekunowie nie musieli się przebierać.
***
Maluchy miały niezłą zabawę. Cieszyły się z każdego batonika i cukierka.
Marta spotkała paru znajomych, którzy też jak ona "przechodzili katorgi". Mimo że przydzielono im wszystkim po pięcioro, sześcioro małolatów. Marta i tak miała wrażenie że opiekuje się całą gromadą. Z dwudziestką co najmniej!
***
Szli koło lasu, gdy Marta usłyszała szept. Jakby ktoś wołał jej imię.
- Słyszycie to? - Zapytała podopiecznych.
- Nie! - odpowiedzieli wszyscy.
- Poczekajcie tu. - Kazała dziewczyna i weszła do lasu.
***
Była tu wiele razy na borówki, czy grzyby. Nikt nie wiedział czy las jest państwowy, czy nie. I nikt o to nie dbał.
Ludzie przyzwyczaili się, że ten las im daje "dary natury" i nie zadawali pytań.
Marta ujrzała mgłę. Gęstą jak śmietana. Która uniemożliwiała jej widzialność. Dziewczyna jednak słyszała wołanie. I za nią podążyła.
***
Nagle wyszła na polanę. Uświadomiła sobie że nie widziała jej wcześniej. Nie wiedziała że w tym lesie była w ogóle jakaś polana!
O dziwo mgła tu nie dotarła.
Marta zobaczyła że po drugiej stronie, za drzewami coś się porusza.
- Jest tam ktoś? - Zapytała niepewnie.
- Pomóż mi! - Usłyszała głos. Jakby staruszki?
- Co pani jest? - Zawołała dziewczyna.
- Marto, pomóż mi. - Odpowiedział głos.
Na dźwięk swojego imienia zesztywniała. Pomyślała jednak że może to jakiejś jej sąsiadce się coś stało. Niepewna, Marta ruszyła dzielnie z pomocą.
***
Głos nawoływał jej imię. Dziewczyna nie mogła jednak znaleźć źródła.
Czas mijał. Marta zapuszczała się w tereny których nie znała. Wiedziała że dzieci na nią czekają. Robiło się coraz ciemniej, nie mogła dłużej zwlekać.
- Wybacz! Nie mogę Ci pomóc! Nie umiem cię znaleźć. - Rzuciła bezradnie w przestrzeń.
- Tu jestem. - Nawoływał głos. Nagle tuż koło niej.
Dziewczyna obróciła się.
Szponiasta ręka rozerwała jej gardło. Poczuła ciepło krwi na szyi. Nie zdoła już wydobyć z siebie dźwięku, by zawołać o pomoc. Znowu ból! Szpony rozerwały jej brzuch. Upadła. Poczuła że coś ją wlecze. Charczała, płacząc z przerażenia.
***
Pięcioro dzieci czekało na nastolatkę, która chodziła z nimi po cukierki.
Dziewczyna weszła do lasu... I już nigdy z niego nie wyszła.
***
- I co jej się stało? - Zapytała Sonia.
- Oficjalne raporty piszą że rozerwało ją zwierzę. Choć przecież nikt takich dużych zwierząt w tym lesie nie widział. - Odpowiedział jej Bartek.
- A skąd wiesz, że ktoś ją wołał? - Zapytała Adrianna.
- Spekuluję. Babcia mówiła że zapłakane dzieciaki wróciły jakoś do domów. Powiedziały rodzicom że pani która z nimi była coś słyszała, i weszła do lasu. Ciało znaleziono w dzień Wszystkich Świętych. Jak ludzie wracali z cmentarza. Leżało przy tym lesie.
- Matka dziewczyny, i jeszcze parę osób,twierdzą że ją tu widzieli- Wtrącił się Mateusz.
- Kto ci tak powiedział? - Spytała Sonia.
- Wszyscy tak mówią! I każą się trzymać z dala od lasu. Ale chyba widzicie że to bujda. - Zakończył Mateusz.
Nie było o co się sprzeczać.
Najedzeni, poszli spać.
***
Trzecia nad ranem.
- Co to było? - Przebudził się gwałtownie Kuba.
- Co?! - Zachrapał rozespany Bartek.
-Coś słyszałem!
- Powariowaliś cię?! - Oburzyła się, obudzona Sonia.
Po chwili wszyscy wstali.
- Kuba twierdzi że coś słyszał. - Powiedział Bartek.
- Bo słyszałem! - Upierał się chłopiec.
- Patrzcie! - Powiedziała przerażona Adrianna.
Wszystko działo się szybko. Zbyt szybko! Nikt nie miał czasu na reakcję. Nie wierzyły w to co widzą.
Niedaleko nich stała dziewczyna.
- Wiedzieliście! Wiedzieliście, a i tak tu przyszliście! - Krzyczała.
- Co... - Zaczęła Sonia. Nie było jej dane dokończyć. Las wypełniły przerażające krzyki. Sowy, i inne drobne zwierzęta uciekały w popłochu.
Po chwili nie było słychać już niczego.
Drugi listopada.
- Tu wasze Radio Codzienne.
Wczoraj przy starym lesie znaleziono ciała zaginionych nastolatków. Policja uważa iż zostali oni zaatakowani przez wściekłe zwierzę, lub zwierzęta. Łączymy się z ich rodzinami w żałobie.
Dalsze wiadomości dnia...
Koniec
Autor; Katarzyna LadyFree A”
Golden Eye – „Nocna wyprawa”
-
„Julia, to na pewno dobry pomysł? – zapytała Hanna po raz setny tego dnia.
Miasteczko
Kozice było o tej porze roku wyjątkowo mroczne. Każdego dnia gęsta mgła
osiadała na ulicach, czym powodowała wiele wypadków drogowych. Znajdujący się
na obrzeżach cmentarz poszerzał się z roku na rok. Niektórzy twierdzili, że co
noc słyszą potworne jęki zmarłych.
Ferie
zimowe dawały miejscowym dzieciakom wiele powodów do nudy. Liczba mieszkańców
nie przekraczała dwóch tysięcy, a największym miejscem spotkań był kościół. Z
tego powodu Julia, Hanna i Maja postanowiły sprawdzić cmentarne plotki.
Najkrótsza
droga wiodła przez pola i las. Styczniowa noc była mroźna, a śnieg sięgał
dziewczynom po kostki. Hanna nie raz zakopywała się w białym puchu i tylko
cudem nie skręciła kostki. Latarki dawały im niewiele światła, ale koleżanki
znały drogę bardzo dobrze. Hanię przeszedł dreszcz, gdy zbliżyły się do starego
domu Wiśniewskich. Gdy była mała bawiła się z ich dziećmi.
Wiśniewscy
nie pracowali. Żyli w wiecznej biedzie, w dwupokojowym domu. Ich dzieci
chodziły niedożywione, zawszone, gdy rodzice zajęci byli piciem. Nikt nie
przejmował się ich losem, bo w Kozicach każdy był zajęty klepaniem własnej
biedy. Hania nie pochodziła z bogatej rodziny, jednak to co zobaczyła u
Wiśniewskich przeraziło ją. Brudne naczynia piętrzące się na blatach, myszy
biegające po podłodze i ten okropny smród… Później wyrzucono ich z domu, a
budynek spalono, żeby lokatorzy do niego nie powrócili. Jego fundamenty i
resztki ścian stoją do dziś.
Hania
otrząsnęła się ze złych wspomnień. Jej pytanie pozostało bez odpowiedzi.
Zresztą nikt nie trzymał jej w lesie siłą. Mogła wrócić do domu, nikt nie
zauważyłby jej zniknięcia. Rodzice mieli nocną zmianę w fabryce w Warszawie.
Powrót jednak nie wchodził w grę. Julka rozpowiedziałaby wszystkim, że Hanka
jest tchórzem, a co gorsza musiałaby iść przez las całkiem sama. W oddali
zaszczekał pies i dziewczyna zbliżyła się do przyjaciółek. Nie chciała umierać
w wieku szesnastu lat rozszarpana przez wilka.
Maszerowały
w ciszy, ukrywając przed sobą strach, lecz jednocześnie bacznie obserwowały
przestrzeń między drzewami, szukając dzikich zwierząt albo ludzi, którzy
mogliby im zagrażać. Wszystkie odetchnęły z ulgą na widok bramy cmentarza.
- Widzicie?
Mówiłam, że nic nam nie będzie. – odpowiedziała z wyższością Julia. W duchu
przeklinała się za zaproponowanie tej wycieczki. Jej buty i skarpetki
przemokły, więc było jej strasznie zimno. Jednak postanowieniem dziewczyny na
2001 rok było zabłysnąć wśród rówieśników. Nawet chłopcy z jej klasy nie
zwiedzali nocą cmentarzy!
Koleżanki
przekroczyły bramę. Na nielicznych grobach paliły się świece, więc nie gasiły
latarek.
-
Dokąd idziemy? – zapytała Maja, kiedy Julia nie przerywała marszu.
-
Na groby samobójców. – odpowiedziała jej prowodyrka. Pozostałe dziewczęta
przeszedł dreszcz. Ci ludzie zostali pochowani na samym końcu cmentarza,
przeklęci przez księdza i społeczeństwo, skazani na potępienie za zakończenie
swego żywota. Hania nigdy nie chodziła na ich mogiły. Ugryzła się w język, żeby
znów nie zapytać, czy to na pewno dobry pomysł. Im dalej szły, tym ciemniej się
robiło, a gdy dotarły do miejsca docelowego, Maja policzyła na palcach ilość
palących się zniczy.
Julia
wybrała grób całkiem pusty, po czym wyciągnęła z foliowej torby znicz, a z
kieszeni zapalniczkę.
Hania poświeciła latarką na epitafium. Zuzanna
Wiśniewska – głosił napis. Zrobiło jej się niedobrze. Nie znała tej
dziewczyny, ale dałaby sobie głowę uciąć, że była z tych Wiśniewskich.
Tymczasem
Julia bezceremonialnie zasiadła na grobie, wyjęła papierosa i rozpaliła o ogień
ze znicza. Jej koleżanki wprawiło to w osłupienie.
-
Julia… - powiedziała zszokowana Hanna. Upomniana dziewczyna tylko się zaśmiała.
-
No co? I tak nikt o niej nie pamięta. Nie widziałaś? Żadnego znicza, kwiatów,
po prostu nic. – odpowiedziała zaciągając się papierosem.
-
Tak nie wypada. Nie po to tu przyszłyśmy…
-
Hanka, daj spokój. Jakbyś wyjęła tego kija z dupy, to o wiele lepiej spędzałoby
się z tobą czas. – Hania nie zareagowała. Komentarz Julki zabolał ją bardzo. W
końcu myślała, że się przyjaźnią.
Konwersację
dziewczyn przerwał dźwięk tłuczonego szkła. I to całkiem blisko nich. Nawet
Julię przeszedł dreszcz.
-
Co to było? – szepnęła przerażona Maja. Dziewczęta świeciły latarkami na
wszystkie strony, jednak nie mogły nic dostrzec w mroku.
-
Chodźmy stąd. – syknęła Hania, a jej koleżanki tylko pokiwały głowami.
Skierowały się do głównej dróżki. Pierwsza szła Hanna, za nią Maja, a na końcu
Julia. W ciszy słychać było tylko kroki czterech osób. Gdy nastolatki dotarły
do bramy, zorientowały się, że jest zamknięta. – Cholera, co teraz? – Hania
odwróciła się i aż krzyknęła ze strachu. – Gdzie jest Julia? – Istotnie,
trzeciej dziewczyny nie było z nimi. Maja szarpnęła za furtkę.
-
Zamknięta. – jęknęła. Tymczasem dobiegł ich odgłos łamanej gałęzi.
-
Skaczemy. – szepnęła Hania i dziewczynki zaczęły wspinać się na płot. Kroki za
nimi stawały się coraz głośniejsze, jednak żadna z nich nie miała odwagi się
obejrzeć. Latarka Mai upadła na ziemię i zgasła. Hania schowała swoją do
kieszeni, dlatego spowiła je prawie całkowita ciemność. Pręty wbijały się w
Hani w ręce dziurawiąc jej rękawiczki, jednak nie poddawała się. Musiała uciec
za wszelką cenę. Gdy jedną nogę miała już po drugiej stronie bramy, usłyszała
krzyk Mai i odgłos upadającego na ziemię ciała. Bez zastanowienia przeskoczyła
na bezpieczną stronę i pędem ruszyła w stronę lasu. Nim zgasiła latarkę,
znalazła w sobie odwagę, by odwrócić się za siebie. Potem wyłączyła światło i
pobiegła do domu, drogę znała na pamięć.
Następnego
dnia lokalna gazeta doniosła o znalezieniu ciał dwóch szesnastolatek przy
miejscowym cmentarzu. Julia Kawalec znaleziona została z raną kłutą w pobliskim
lesie, natomiast Maja Oleńska leżała tuż przy bramie, a jej obrażenia
wskazywały na śmiertelne uderzenie w głowę. Nikt nie wiedział, co nastolatki
robiły na cmentarzu. Niektórzy twierdzili, że ich śmierć to sprawka duchów.
Hania
nigdy nie przyznała się, że była z koleżankami tamtej nocy. Dzielnie twierdziła,
że spędziła noc w domu, że stchórzyła przed nocną wycieczką na cmentarz. Gdy
dorosła nie odwiedzała często Kozic, a na cmentarz nie poszła już nigdy.
Jednak
przed samą sobą nie mogła wyzbyć się myśli, że uciekając widziała na cmentarzu Henia
Wiśniewskiego.”
Autumn - „Śmierć (a właściwie chwilę przed)”
„Czoło oblewał mu zimny pot.
Opierał się o zimną półkę. Zimną, nieprzyjemną,
boleśnie wbijającą się w łydki. Trzymaj się bólu, mówił sobie. To
chociaż na chwilę pozwalało mu nie myśleć o tym, co ciągle odbijało się echem w
jego głowie. Oddychał ciężko, głośno, zupełnie jakby niosło się to po całej
hali prosto do uszu tamtego faceta z karabinem, chodzącego tam i z powrotem
spacerowym krokiem.
John przetarł zakrwawiony nos. Krwawa tkanka zalepiała
mu nozdrza. Coraz gorzej mu się oddychało. Jeden problem – to był dopiero
początek. Czego? Jednej wielkiej masakry? A może koniec maskowania się i
infiltracji? Może jeden, długi koniec, który miał wziąć ze sobą do grobu?
– Wyłaź, Wilson!
Serce zatłukło mu w piersi. Przycisnął dłoń do
koszuli, zupełnie jakby to mogło pomóc.
Nie pomoże. Nie mogło pomóc. Właściwie to nic nie
mogło już mu pomóc, nawet zapewnienia, że pomoc jest już w drodze.
– Tylko to przeciągasz, Wilson! I tak cię znajdę!
John nie zaprzeczył. Pospiesznie się przeżegnał,
cicho odetchnął i ostrożnie się wychylił, by spojrzeć w pobliskie okno. Tusz
właśnie szedł w jego stronę.
John powoli wstał, zgięty wpół, z nadzieją, że
szafka nie postanowi zaskrzypieć, a glany zapiszczeć. Ostrożnie ruszył w prawo.
Krok po kroku, bez pośpiechu. Krok po kroku, żadnych fałszywych ruchów. Krok po
kroku, lewa, lewa, prawa, lewa… W końcu nie było pośpiechu. Po prostu gonił go
szaleniec z karabinem.
John zniknął za zakrętem dokładnie w chwili, w
której Tusz zajrzał w alejkę.
Oddech przyspieszał mu coraz bardziej. Jakie to
dziwne, że mimo miesięcy szkoleń człowiek wciąż zachowuje naturalne odruchy –
nie potrafi uspokoić rozszalałego serca, ściszyć oddechu, opanować rozszalałych
myśli. Jakie to dziwne, że niezależnie od tego, co się przeżyło, na końcu wciąż
pozostaje się człowiekiem.
Miał iść dalej. Skutecznie powstrzymały go leżące
na płytkach szkło. Omal nie wdepnął w rozlany gin.
Szybko skręcił w alejkę, w której był już
wcześniej. Pod sześciopakiem mąki dostrzegł plamę krwi.
Zatrzymał się. Nasłuchiwał. Wciąż słyszał te
spokojne kroki i dźwięk broni uderzającej o metalową klamrę paska.
Próbował przełknąć ślinę, ale jego gardło było zbyt
suche.
– Wilson, obaj to wiemy, jesteś gliniarzem! Czas za
to zapłacić!
Jesteś gliniarzem.
To zdanie odbijało się echem w jego głowie. To samo
powiedział Krzemień około trzynaście minut temu.
Wilson wyminął trupa i kałużę krwi. Dopiero wtedy
się zawahał. Nie miał dużo czasu.
Starannie omijając wzrokiem twarz, Wilson ostrożnie
podwinął nogawkę Krzemienia. Wykrzywił usta w lekkim uśmiechu – uśmiechu
wisielca, któremu wokół szyi właśnie zaciskała się lina, a on właśnie dostrzegł
szansę.
Nóż wsadzony w skarpetkę.
Powoli go wyciągnął. Nie dlatego że bał się startu
nocy żywych trupów.
Tusz na pewno usłyszałby ostrze spadające na potłuczone
płytki… ale nie tym razem.
Wilson zważył nóż w dłoni. Tylko na tyle było go
stać, nim spostrzegł, że cholernie trzęsła mu się ręka. Oprócz tego nie było
czasu na zachwyty. Nie było czasu na durnoty.
Jesteś gliniarzem.
Był gliniarzem.
I nie miał bladego pojęcia, jak się o tym dowiedzieli. Wszystkie ślady miały być zatarte, zapewniała go o tym centrala, przełożeni, nawet pieprzona Mary Johnson. Mary Johnson, która teraz prawdopodobnie była w drodze do Miami prywatnym odrzutowcem. Ta sama Mary Johnson, która posłała go na misję bardzo wysokiego ryzyka. Ta sama Mary Johnson, która nie odebrała telefonu godzinę temu, kiedy wszystko trafił szlag.
Co poszło nie tak? Kto popełnił błąd?
Kto był odpowiedzialny za kolejną śmierć?
Owszem, John Wilson był gliniarzem.
Ale był świetnie wyszkolonym gliniarzem.
W sercu zatliła mu się nadzieja, gdy przypadkiem wbił czubek ostrza w wierzch dłoni. Jak ironicznie.
Umysł wszedł na wyższe obroty. Wilson skradał się dalej, uważając na każdy krok i każdy oddech, ciągle czujny. Wydawało mu się, że w ciemności wzrok i słuch znacznie mu się wyostrzyły, zupełnie jakby był sarną, która właśnie zwietrzyła czającego się w zaroślach drapieżnika.
Gdyby udało mu się to perfekcyjnie rozegrać…
Poprawił chwyt. Dłoń zaczęła mu się pocić.
Gdyby tylko mu się udało. W końcu zneutralizował pięciu. Czym różnił się ten jeden? Tatuaże na karku nie robiły przecież z niego potwora nie do pokonania.
– Wilson, widzę cię!
Akurat.
Spośród wszystkich sztuczek Wilson na pewno nie da się złapać na to.
Serce zabiło mu mocniej. Tusz szedł po drugiej stronie półek. Zatrzymał się przy leżącym na środku Zecerze, zaklął pod nosem, po czym ruszył dalej, krokiem nieco bardziej sztywnym niż jeszcze przed minutą. Wilson dziwił się, że jeszcze nie wezwał posiłków.
Chociaż może po prostu tego nie usłyszał.
Spojrzał na rolety zasłaniające gigantyczne okno. Wydawało mu się, że usłyszał dźwięk syren, chociaż równie dobrze mogła to być jego wyobraźnia. Potem przypomniał sobie wszystkie osoby, które zabił w przeciągu pół godziny. I te dwie, których życie prawdopodobnie obróci się o sto osiemdziesiąt stopni. Zobaczył uśmiech Katy, usłyszał jej śmiech. Ostatnią rozmową z tą szują, Mary Johnson, która na sto procent nie miała na imię Mary Johnson. Zresztą on też nie nazywał się John Wilson.
Spojrzał na gangstera i ruszył przed siebie, ściskając nóż.
Podjął decyzję.
Nie wiedział, czy była właściwa. Cholera, nie wiedział nawet, czy miał jakiekolwiek szanse, czy w ogóle uda mu się przemknąć niezauważonym i nieusłyszanym w cichej hali. Mimo to szedł dalej, najszybciej i najciszej, jak tylko potrafił.
Spróbuje. W końcu taka była jego rola. Próbować. I za wszelką cenę odnieść sukces. A to był ten rodzaj zadania, które każdy zamieszany zabiera ze sobą do grobu.
Ostatnie zawahanie. Ostatni wdech, ostatnie pokręcenie głową, ostatnie rzucenie okiem na trupa w kącie. Już nawet nie pamiętał, kto to był.
Wszedł w alejkę.
Nikogo tam nie było. Cholera, nikogo tam nie było.
Rozejrzał się. Nikogo nie widział, nikogo nie słyszał.
Przez dwie sekundy.
Obrócił się na pięcie i zamachnął nożem raz, drugi. Tusz jęknął, ale to nie on był na przegranej pozycji. Nie zwracał uwagi na krwawiące ramię. Nigdy tego nie robił. Palnął Wilsona lufą w potylicę raz. Drugi. Trzeci.
Wilson nie zdążył nawet zareagować. Runął na podłogę z zamroczonym umysłem. Tusz pochylił się nad nim z zimnym uśmiechem. Wilson patrzył prosto w wymierzoną w niego lufę. Patrzył na palec zaciskany na spuście.
Koło ucha zabrzęczała mu zabłąkana mucha. Za oknem błyskały czerwono-niebieskie światła. Usłyszał pisk opon, jakieś krzyki, pospiesznie rzucane komendy.
Ale było już za późno.
Bał się zamknąć oczy. Nie wiedział, ile będzie
trwać czekanie – sekundę, dwie, może całą wieczność.
Dlatego po prostu patrzył przed siebie, na broń,
która zaraz miała wypluć pocisk i przebić mu czoło.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz